Marek Belka, NBP: strefa euro - szansa czy zagrożenie?

Marek Belka, NBP: strefa euro - szansa czy zagrożenie?
Fot. Adobe Stock. Data dodania: 20 września 2022

Wykład Marka Belki, prezesa NBP, który został wygłoszony 4 kwietnia 2014 roku dla laureatów Olimpiady Ekonomicznej.

Czy Polska powinna przyjąć euro?

To zagadnienie nie podlega dyskusji, ponieważ Polska zobowiązała się do przyjęcia wspólnej waluty w traktacie akcesyjnym. Daty w traktacie jednak nie wyznaczono. Przyjęcie euro nastąpi wtedy, kiedy nasz kraj - po spełnieniu określonych kryteriów - będzie do tego gotowy. To jednak jest kwestia nie tylko ekonomiczna, ale także prawna i polityczna.

Trudność prawna związana jest z koniecznością nowelizacji konstytucji.

Zapisano w niej, że Narodowy Bank Polski jest jedyną instytucją, której przysługuje prawo emisji pieniądza.

Żeby zmienić ten zapis, konieczna jest większość 2/3 głosów w parlamencie, tzw. większość konstytucyjna. W tej chwili nie wydaje się to realne.

Jeżeli chodzi o aspekt polityczny, dyskutuje się często, czy przyjęcie euro zmniejszyłoby suwerenność naszego kraju. Przyjęcie wspólnej waluty ograniczyłoby zakres instrumentów polityki gospodarczej, którymi moglibyśmy się posługiwać. Polityka pieniężna byłaby prowadzona przez Europejski Bank Centralny wspólnie dla całej strefy euro. Wprawdzie szefowie banków centralnych krajów należących do strefy zbierają się regularnie i razem podejmują decyzje, ale niewątpliwie jest to scedowanie części suwerenności kraju na rzecz wspólnoty.

Z drugiej strony pojawiają się głosy, że w strefie euro integracja europejska postępuje znacznie szybciej niż w całej Unii. Tworzy się tak zwany "twardy rdzeń", czyli wewnętrzny krąg decyzyjny.

Mówi się także o Europie wielu prędkości. Będąc poza strefą euro, poruszamy się z mniejszą prędkością.

Stąd teza, że przyjęcie euro przez Polskę paradoksalnie mogłoby zwiększyć jej wpływ na decyzje podejmowane w Unii Europejskiej, czyli zwiększyć naszą suwerenność i siłę.

Co do argumentów ekonomicznych: przed wielkim kryzysem finansowym, który wybuchł w latach 2008-2009, ekonomiści w Polsce byli prawie jednomyślni co do tego, że dla Polski korzystne byłoby jak najszybsze wejście do strefy euro i przyjęcie wspólnej waluty.

Najważniejszym argumentem przemawiającymi za tym był ten, że wejście do strefy euro zapewniłoby nam dostęp na lepszych warunkach do finansowania wzrostu gospodarczego, czyli do kapitału. Stopy procentowe - czyli oprocentowanie kapitału - są w strefie euro o wiele niższe niż w Polsce. Dzisiaj na przykład podstawowa stopa Europejskiego Banku Centralnego wynosi 0,25 proc., a NBP - 2,50 proc. Na przykład obecnie dzięki różnicy stóp procentowych kredytobiorcy, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne we franku szwajcarskim, mimo że gwałtownie umocnił się on wobec złotego, i tak płacą niższe raty swoich kredytów niż ci, którzy zaciągnęli kredyty złotowe.

Gdyby Polska weszła do strefy euro, należałoby się spodziewać zasadniczego obniżenia oprocentowania kapitału, oczywiście także oprocentowania depozytu. Dla gospodarki byłoby to - tak uważaliśmy przynajmniej kilka lat temu - korzystne.

Tani kredyt oznacza lepsze warunki dla rozwoju gospodarczego, dla modernizacji i wreszcie dla konsumpcji, chociażby w postaci budownictwa mieszkaniowego. Dla kredytobiorców byłoby to korzystne, ale czy także dla całej gospodarki? Dzisiaj taka teza stoi pod znakiem zapytania. Trudności, które przeżywają takie kraje jak Hiszpania, Portugalia, Irlandia, wynikły właśnie z bardzo łatwego dostępu do kapitału. Kraje te musiały nadrobić zapóźnienie, więc korzystały z napływu kapitału zagranicznego, czyli zapożyczały się. Finansowały przy tym głównie konsumpcję w postaci budownictwa mieszkaniowego, a nie wytwórczość. W efekcie powstało nadmierne zadłużenie zwane bańką kredytową. Bańki takie po jakimś czasie pękają. Następuje to wtedy, kiedy napływ kapitału ustaje albo radykalnie spowalnia. Zadłużające się podmioty danego kraju zaczynają mieć trudności ze spłatą kredytów i wpadają w kłopoty.

Oczywiście, tani kredyt jest korzystny, kiedy chce się kupić dom, mieszkanie czy rozwinąć działalność produkcyjną. Jeżeli jednak weźmie się za duży kredyt, można mieć trudności ze spłatą. Dzisiaj więc ta największa - jak myślano do tej pory - korzyść ze wstąpienia Polski do strefy euro nie wydaje się tak jednoznaczna, bo zbyt tani kredyt może być dla gospodarki zabójczy.

Druga wielka korzyść z wprowadzenia euro do Polski - jak uważaliśmy dotychczas - to stabilność kursu waluty. Euro waha się wprawdzie wobec dolara, ale znacznie mniej niż złoty wobec innych walut. Wszyscy, którzy prowadzą działalność gospodarczą, wiedzą, że duża wahliwość kursu waluty jest utrudnieniem. Jeżeli ktoś importuje lub eksportuje, ma trudności z kalkulacją opłacalności przedsięwzięć gospodarczych i inwestycyjnych.

Z tego punktu widzenia należałoby się spodziewać, że przedsiębiorcy będą nastawieni do wprowadzenia euro w Polsce bardziej pozytywnie niż reszta społeczeństwa.

Kryzys, szczególnie w latach 2008-

2009, pokazał jednak, że elastyczność krajowej waluty może być korzystna.

Otóż w roku 2008, po upadku banku inwestycyjnego Lehman Brothers, wybuchła panika na rynku międzybankowym.

Banki przestały wierzyć sobie wzajemnie, przestały wierzyć w wypłacalność swoich partnerów, poważnie ograniczony został kredyt bankowy, w tym kredyty handlowe, które finansują transakcje w handlu zagranicznym. Handel zagraniczny niemalże z dnia na dzień zmniejszył się o około jedną czwartą. Wyobraźmy sobie sytuację polskich przedsiębiorców, polskich eksporterów, którzy z dnia na dzień nie mogą sprzedać towarów. Moglibyśmy spodziewać się gwałtownego kryzysu gospodarczego w Polsce. Jednak w 2009 roku Polska była słynną zieloną wyspą, bo jako jedyny kraj w Unii Europejskiej nie doświadczyła recesji. Dlaczego?

Między innymi dlatego, że wraz z katastrofalną redukcją sprzedaży za granicę nastąpiło również zasadnicze osłabienie złotego o 30, a nawet 40 proc. Kurs złotego do euro sięgał niemal 5 zł, a wcześniej było to 3,20 - 3,30 zł. Dla eksporterów znaczyło to, że nawet jeśli sprzedali o 25 proc. mniej towarów do Francji czy Niemiec, to w złotych wcale nie mieli mniej zysku, a w efekcie ich płynność bieżąca w złotych nie pogorszyła się.

Nie musieli więc zwalniać ludzi, rozwiązywać kontraktów na dostawę surowców czy maszyn.

Można więc powiedzieć, że o ile w normalnych czasach dobrze jest mieć stabilną walutę krajową i stabilne kursy waluty, o tyle kiedy przyjdą czasy kryzysowe, korzystnie jest mieć elastyczną walutę, która pełni funkcję amortyzatora dla gospodarki.

Podsumowując: największe korzyści ze wstąpienia do strefy euro, które widzieliśmy przed kryzysem, dzisiaj wyglądają trochę mniej atrakcyjnie. Natomiast ryzyko związane z wejściem do strefy widoczne jest wyraźniej.

Istnieją jednak trzy warunki, których spełnienie sprawiłoby, że byłbym entuzjastycznym zwolennikiem wejścia Polski do strefy euro. Te trzy warunki to: konkurencyjność gospodarki, elastyczny rynek pracy i silne finanse publiczne.

Przyjrzyjmy się konkurencyjności.

Czy Polska jest konkurencyjna jako eksporter? Jest, ponieważ możemy oferować towary wysokiej jakości po cenach o wiele niższych niż konkurenci.

To dlatego polski eksport rósł i nawet w najgorszych dla strefy euro czasach udawało nam się spychać z rynku konkurentów z Włoch czy Francji. Jednak ta konkurencyjność jest płytka, oparta wyłącznie na niskich cenach i niskich płacach, a nie na uznaniu przez konsumentów na całym świecie marki "Made in Poland".

To się zmienia, czego przykładem są producenci okien. Jednak polskie firmy, chociaż już dostarczają części do samolotów Boeinga czy lokomotyw Siemensa, wciąż jeszcze nie konkurują z tymi firmami.

Spójrzmy na Szwajcarię, której waluta gwałtownie się umocniła. Czy producenci szwajcarskich zegarków mieli problemy? Nie, bo okazało się, że na drogie szwajcarskie zegarki wciąż jest wielki popyt.

Gdyby w Polsce po wejściu do strefy euro wskutek bąbla kredytowego ceny i płace zaczęły szybko rosnąć, a polski złoty wzmocnił się o 25-30 proc., konkurencyjność cenowa by zniknęła. Tego typu konkurencyjność jest istotna, ale powinna być poparta głębszą, wynikającą z modernizacji, innowacyjności i kultury pracy. Tego nam jednak brakuje.

Pokazują to przeliczenia dotyczące konkurencyjności, np. ile średnio kosztuje jeden kilogram eksportowanych towarów. Otóż kilogram polskiego eksportu kosztował niedawno około 60 eurocentów, obecnie już 1,6 euro. Jednak kilogram przeciętnego eksportu Niemiec wart jest prawie dwa razy więcej.

Podczas przyjmowania wspólnej waluty bardzo ważny jest także elastyczny rynek pracy. Elastyczny, czyli taki, który w sytuacji złej koniunktury gospodarczej czy recesji nie reaguje masowym bezrobociem, tylko na przykład zmianami struktury zatrudnienia, obniżeniem tempa wzrostu czy nawet poziomu płac. Łatwiej jest przecież zaakceptować brak podwyżki płacy albo nawet jej obniżkę niż utratę pracy.

Czy w Polsce rynek pracy jest elastyczny?

Do pewnego stopnia. W Polsce 25 proc. zatrudnionych pracuje na podstawie umów na czas określony i umów-zleceń, co oznacza, że łatwo można ich zwolnić. Poza tym 25 proc. polskiego przeciętnego wynagrodzenia stanowią różnego rodzaju ruchome premie i bonusy. Jednak elastyczność oparta na umowach śmieciowych powoduje, że ludzie nie inwestują w siebie ani w zakup mieszkania. Oczywiście, umowy-zlecenia odgrywają określoną rolę, ale ich nadużywanie ma złe skutki. W efekcie bardzo dużo ludzi pracuje w szarej strefie, emigruje, a stopa uczestnictwa w rynku pracy jest w Polsce dosyć niska.

Nasz rynek pracy jest więc elastyczny, ale w sposób niewyrafinowany, a nawet tandetny. Nie zachęca do pozostawania na rynku pracy, skłania do emigracji, do pracy na wpół legalnej, w szarej strefie. To jest jego słabość.

Ideałem jest sytuacja w krajach skandynawskich, gdzie łatwo zwolnić pracownika, ale otrzymuje on wtedy wysoki zasiłek oraz propozycję przeszkolenia. To są oczywiście kosztowne rozwiązania i nie chcę powiedzieć, że w Polsce też tak powinno być. Trzeba jednak mieć świadomość, że w Szwecji czy Danii pracuje ponad 70 proc. ludzi w wieku produkcyjnym, natomiast u nas poniżej 60 proc. I wreszcie trzecia sprawa - stabilne finanse publiczne. Nasz dług publiczny jest stosunkowo niski, nie budzi przerażenia. Obecnie w Europie przeciętne zadłużenie publiczne wynosi około 90 proc. PKB, w Polsce to około 50 proc. Po co w kontekście unii walutowej mówić o finansach publicznych? Dlaczego to ważne? Bo kiedy zbliża się kryzys, recesja, a my nie mamy już własnej waluty i własnej polityki pieniężnej, nie możemy na przykład prowadzić agresywnie wspomagającej gospodarkę polityki pieniężnej. Nie możemy dążyć do osłabienia złotego, żeby wzmocnić nasz eksport. Gdybyśmy mieli silną pozycję finansów publicznych, moglibyśmy w czasie recesji pozwolić sobie na działanie tak zwanych automatycznych stabilizatorów koniunktury.

Nie przejmować się tym, że rośnie deficyt budżetowy państwa, bo w okresie słabej koniunktury jest on amortyzatorem chroniącym przed kryzysem.

Źle, jeżeli kraj w okresie kryzysu musi zaciskać pasa, bo w ten sposób tylko dodatkowo pogłębia kryzys.

Właśnie na tym polega tak zwana polityka procykliczna: kiedy zbliża się kryzys, państwo powinno zwiększyć swoje wydatki lub obniżyć podatki po to, żeby ludziom zostało więcej w kieszeni i aby wydając pieniądze, wspomagali spowalniającą gospodarkę.

I odwrotnie: kiedy jest znakomita koniunktura, powinno się podnieść podatki albo ograniczyć wydatki państwa. Na tym polega antycykliczność polityki budżetowej.

Jednak aby móc sobie na to pozwolić, dług publiczny, który składa się z corocznych deficytów budżetowych, musi być odpowiednio niski. Czy u nas jest wystarczająco niski? Wydawało się, że mamy pewną przestrzeń fiskalną, ale w roku 2009 i 2010 deficyt budżetowy państwa wzrósł do około 8 proc. Dług publiczny wzrósł tak szybko, że zbliżył się do progów ostrożnościowych i trzeba było konsolidować finanse publiczne, czyli doprowadzić do obniżenia wydatków. Nastąpiło to w roku 2011 i 2012. Mówiąc wprost, żeby prowadzić dobrą politykę budżetową, trzeba mieć bardzo mały deficyt, czyli dużą poduszkę bezpieczeństwa. Dlatego tak ważne jest prowadzenie zdyscyplinowanej polityki budżetowej, żeby mieć przestrzeń fiskalną na trudne czasy. I dlatego tak wielkim błędem w Polsce była decyzja o obniżeniu podatku dochodowego w 2006 r., kiedy gospodarka była rozgrzana i należało ją schładzać.

Czy w Polsce mamy przestrzeń fiskalną, żeby się zmierzyć z następną recesją? Nie bardzo. Dość napięte finanse publiczne są więc trzecim - po płytkiej konkurencyjności i tandetnym, choć elastycznym rynku pracy - powodem, dla którego wejście do strefy euro wiązałoby się dzisiaj z ryzykiem.

Z ekonomicznego punktu widzenia zalecam więc umiarkowany pośpiech.

Biuletyn PTE nr 3/2014.
×

DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU JEST DOSTĘPNA DLA SUBSKRYBENTÓW STREFY PREMIUM PORTALU WNP.PL

lub poznaj nasze plany abonamentowe i wybierz odpowiedni dla siebie. Nie masz konta? Kliknij i załóż konto!

SŁOWA KLUCZOWE I ALERTY

Zamów newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu

Podaj poprawny adres e-mail
W związku z bezpłatną subskrypcją zgadzam się na otrzymywanie na podany adres email informacji handlowych.
Informujemy, że dane przekazane w związku z zamówieniem newslettera będą przetwarzane zgodnie z Polityką Prywatności PTWP Online Sp. z o.o.

Usługa zostanie uruchomiania po kliknięciu w link aktywacyjny przesłany na podany adres email.

W każdej chwili możesz zrezygnować z otrzymywania newslettera i innych informacji.
Musisz zaznaczyć wymaganą zgodę

KOMENTARZE (0)

Do artykułu: Marek Belka, NBP: strefa euro - szansa czy zagrożenie?

NEWSLETTER

Zamów newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

Polityka prywatności portali Grupy PTWP

Logowanie

Dla subskrybentów naszych usług (Strefa Premium, newslettery) oraz uczestników konferencji ogranizowanych przez Grupę PTWP

Nie pamiętasz hasła?

Nie masz jeszcze konta? Kliknij i zarejestruj się teraz!