- Tak naprawdę mniej ważne jest to, czy Polska dostanie miliard więcej czy miliard mniej. O wiele bardziej liczy się to, czy zostaną uwzględnione nasze postulaty dotyczące sposobu wydatkowania tych pieniędzy - mówi w rozmowie z wnp.pl Mikołaj Dowgielewicz, wicegubernator Banku Rozwoju Rady Europy oraz były minister ds. europejskich w rządzie Donalda Tuska.
- Tak. Wydaje mi się, że obecnie istnieje większa wola znalezienia politycznego porozumienia. Widać to choćby po ostatnich wypowiedziach Brytyjczyków. Myślę też, że Niemcy i Herman van Rompuy intensywnie pracują nad tym, by ten szczyt nie skończył się niczym.
Z drugiej strony nie możemy liczyć na to, że negocjacje będą gładkie i bezproblemowe. Spodziewam się jednak przede wszystkim trudnej dyskusji na temat rabatów dla kilku największych płatników netto pod względem wpłat do unijnego budżetu na głowę mieszkańca.
Poza tym pojawią się jednak pewnie próby zmniejszenia puli pieniędzy na politykę spójności i przesunięcia ich na politykę rolną. Takie działanie może być mocno postulowane przez Francję.
Czyli Francja nie jest jednak w sprawie budżetu naszym sojusznikiem, jak to sugerowano po ostatnich spotkaniach polskich i francuskich polityków?
- Musimy patrzeć na to, kto ma jakie interesy. Interesy Polski są w pełni zbieżne z kilkoma krajami Europy Środkowo-Wschodniej, ale ta grupa jest niewielka. Należą do niej przede wszystkim Rumunia i Słowacja oraz w dużej mierze Litwa. To są kraje, z którymi Polska ma niemal 100-procentową zgodność interesów w negocjacjach budżetowych, zwłaszcza jeśli idzie o politykę spójności.
Natomiast co do innych krajów, to występuje już na tym etapie rozmów wiele różnic. Każdy stara się zmaksymalizować swój wynik netto na koniec negocjacji. Zauważmy, że nie tak znowuż odległe od nas Węgry i Słowenia odbierają propozycje Hermana van Rompuya, które są podstawa do rozmów, jako krzywdzące. Tymczasem Polska jest z nich w miarę zadowolona.
Jeśli idzie o Francję, to ona też ma oczywiście swoje bardzo specyficzne interesy, które niekoniecznie są zgodne z naszymi. Na pewno jednak Paryż i Warszawę łączy jeden bardzo ważny cel: chcemy, żeby do porozumienia budżetowego w ogóle doszło. A to jest już dobrą podstawą do rozmów.
Taki cel mają jednak chyba wszystkie kraje Unii. Czy też może Pana zdaniem możemy mówić o takich, którym tak do końca na porozumieniu nie zależy?
- Są kraje, w których przeważa opinia, że jeśli ten szczyt ma się skończyć w sposób dla nich niezadowalający, to lepiej, żeby do żadnego porozumienia jednak nie doszło. Chodzi tu choćby o państwa, które chcą otrzymać rabat. Nie mam na myśli jedynie Wielkiej Brytanii. Ostatnio w tej sprawie w dość zdecydowany sposób wypowiadali się Duńczycy. Wątpię jednak, żeby posunęli się do zawetowania ustaleń szczytu. Raczej nie zrobią tego w pojedynkę.
A na co w obecnie może liczyć Polska? Czy jest już pewne, że dostaniemy więcej pieniędzy, niż 67 mld euro z obecnej perspektywy budżetowej?
- To będzie wyższa kwota, jeśli nie będziemy brali pod uwagę inflacji. Po jej uwzględnieniu, nie jest to niestety jeszcze chyba przesądzone.
Tylko że w negocjacjach nie może się skupiać na samych kwotach. Może powiem coś niepolitycznego, ale tak naprawdę mniej ważne jest to, czy Polska dostanie miliard więcej czy miliard mniej. O wiele bardziej liczy się to, czy zostaną uwzględnione nasze postulaty dotyczące sposobu wydatkowania tych pieniędzy.
Chodzi tu przede wszystkim o kwestię tak zwanej kwalifikowalności VAT przy inwestycjach samorządowych. Jeśli ten podatek nie będzie podlegał refundacji z funduszy unijnych, to pozyskiwanie i wydatkowanie dofinansowania będzie dla samorządów znacznie trudniejsze i bardziej obciążające.
Mamy szansę na uwzględnienie naszych postulatów?
- Według mnie jest to zupełnie realne.
Jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą ewentualne fiasko szczytu?
- Przede wszystkim taka sytuacja byłaby najtrudniejsza dla krajów, które z budżetu Unii korzystają w największym stopniu. Tak naprawdę jedynymi pieniędzmi, które mogłyby wtedy być sprawnie wypłacane, byłyby dopłaty bezpośrednie dla rolników.
Cała reszta działałaby w oparciu o prowizorium, bez jakiegokolwiek wykraczającego poza roczną perspektywę planowania. W sytuacji, gdy realizacja unijnych programów trwa po kilka lat, bardzo utrudniałoby to realne wydawanie środków. Mam tu na myśli zwłaszcza inwestycje infrastrukturalne, które Polskę ciągle najbardziej interesują.
Politycy dobrze zdają sobie jednak sprawę z tych niebezpieczeństw, co pozwala mieć nadzieję na to, że nie pozwolą na ich zmaterializowanie się.
Rozmawiał Paweł Szygulski
KOMENTARZE (0)
Do artykułu: Wielkość budżetu UE nie jest wcale najważniejsza